czwartek, 21 czerwca 2012

„Anielskie sprawki”


   Anioły są mi niezwykle bliskie. W zasadzie każdemu jakiś Anioł jest bliski bo przecież każdy z nas ma po jednym Aniele. Jedni w to wierzą, inni nie – ja owszem zawsze. I oto lepię od pewnego czasu takie anioły z masy solnej, wkrótce może zacznę też tworzyć inaczej – zobaczymy.
Kiedy jeden z moich Przyjaciół dowiedział się, że tworzę Anioły obiecał przywieść ze sobą opowiastki, bajki o Aniołach (Dziękuję Ci). I tak oto tą noc spędziłam wsłuchana w „Anielskie sprawki”. Anielskie sprawki powstały za sprawą cudownych ludzi, którzy chcieli w ten sposób pomóc chłopcu, który zatruł się muchomorem i trafił do Centrum Zdrowia Dziecka przechodząc mnóstwo zabiegów. A, że bajki mają moc uzdrawiającą, o tym wiedzą wszyscy 
Razem z małą dziewczynką Muszelką, która choruje na serce mamy okazję spotkać piętnaście różnych Aniołków, z których każdy nie tylko nosi inne imię ale ma zupełnie inny charakter i problem. A  Muszelka na Aniołków wpływa zbawiennie – ratuje je z nudy, z nieumiejętności latania i wielu, wielu innych problemów. Ta niezwykła dziewczynka mi osobiście przypomniała o moim dzieciństwie w pewnych momentach bardzo podobnym do jej dzieciństwa.
Spotkania z Aniołami i Muszelką spowodowały, że oprócz wzruszenia jakie towarzyszyło mi pod koniec bajki przez cały czas jej trwania na twarzy miałam wielki uśmiech. Myślę, że poza terapeutycznym aspektem bajki, może być świetnym sposobem na zapoznanie dzieci z problemami dzieci chorych.
   
  Nawet jeśli nie macie własnych dzieci to nie zapominajcie, że  macie je w sobie. A dziecko powinno być otwarte, wrażliwe i posiadające wyobraźnię.  Bardzo mocno polecam Wam tę bajkę. W moim serduchu cała ekipa Aniołków i Muszelka pozostaną pewnie na zawsze.  
Bajkę uważam za boską. Autorkę za cudnego Anioła - a pomysł za najwspanialszy i uskrzydlający. 
 

7 lat w Tybecie


   Tybet, samo słowo w mojej duszy, sercu i w całej mnie siedzi bardzo głęboko i jeszcze żadnym sposobem nie dał się wydrzeć. Nikomu jak do tej pory nie udało i pewnie nie uda się przekonać mnie, że sam Tybet jest mało ciekawym miejscem do zwiedzenia. Dlaczego Tybet? Nawet jak jeszcze nie wiedziałam o tym miejscu zbyt dużo czułam je w głębi siebie i powtarzałam uparcie „kiedyś tam pojadę”, z biegiem lat zmieniał się tylko poziom mojej wiedzy o Tybecie, jego religii, kulturze.
   Więc kiedy dwa dni temu przeglądałam dostępne zasoby w poszukiwaniu czegoś do obejrzenia nie mogłam przejść obojętnie obok „7 lat w Tybecie”, chociaż początkowo miałam ochotę na lekki film, przy którym dobrze się sprząta…. Oczywiście przy tym filmie nie sprząta się wcale, bo wsiąka się całym sobą zwłaszcza gdy jest się spragnionym Azji, jej krajobrazów, kultury i barw.
Widok Brada Pitta (i to w roli głównej) mnie osobiście nie napawał optymizmem. Nie żebym go nie lubiła, ale pomyślałam sobie: On w takim filmie? Jakoś mi to nie pasowało. Hollywoodzka gwiazda i Azja. I faktycznie, nie tyle on co  postać, którą gra jest początkowo drażniąca tak, że zaczynamy zastanawiać się dlaczego towarzysze nie zostawią go w tych górach pozwalając mu na spełnienie tych wszystkich wybujałych marzeń na swój temat….

Ale od początku. Film opowiada historię austriackiego alpinisty który w roku 1939 bierze udział w wyprawie na Nanga Parbat. Wyprawa jednak nie kończy się wymarzonym zdobyciem szczytu, a katastrofą. Po licznych próbach i walce z przeciwnościami losu Heinrich Harrer (w rolę którego wciela się wymieniony wcześniej Pitt) i Peter Aufschnaiter (David Thewlis) trafiają do Tybetu.

Z czasem Heinrich zmienia się z człowieka, który dostrzegał tylko czubek własnego nosa w człowieka o wielkim sercu i ogromnej wrażliwości. Nie chcę opowiadać dlaczego – chociaż sądzę, że pewnie większość widziała ten film.
Zetknięcie ludzi europy z kulturą Tybetu jest niezwykłe. Tybetańczycy, wyznawcy Buddy wierzą w reinkarnację w związku z czym podczas budowy kina nie chcąc zrobić krzywdy żadnej dżdżownicy (która przecież wcześniej mogła być ich matką) przesiewają każdą drobinę piasku. A każdą ze znalezionych dżdżownic przenoszą w inne bezpieczne dla niej miejsce.
To niezwykle piękna historia, która jak każda prawdziwa miewa smutne chwile. W których po moich policzkach łzy toczyły się jak grochy….  Chyba najcudowniejsze jest to, że Heinrich naprawdę znalazł w Tybecie spokój i człowieka, który mimo (wówczas młodego wieku) miał niezwykły wpływ na jego życie….
Zaczerpnięte z filmu: „Tybetańczycy mawiają, że wróg jest największym nieprzyjacielem bo pomaga pielęgnować w sobie cierpliwość i współczucie”.

Przepraszam Brada Pitta za to, że na jego widok początkowo kręciłam nosem. Bo później okazało się, że w roli był wspaniały – przepraszam Go tym bardziej, że po roli w filmie dostał dożywotni zakaz wjazdu do Chin….

niedziela, 17 czerwca 2012

"33 sceny z życia"


Do tego filmu podchodziłam trochę jak „pies do jeża”, wiedziałam że chce zobaczyć ale bałam się co i jak zobaczę. Szum wywołany wokół filmu i tytuł sugerował, że łatwo, miło i przyjemnie, a już na pewno śmiesznie nie będzie. A jednak bywało…
Chociaż nie był to śmiech w najczystszej postaci, nie był śmiechem z radości, wypowiedzianych dialogów. Był śmiechem przez łzy,  wynikającym z tego, że tak naprawdę gorzej to być nie może. I że życie bywa dokładnie takie – na krawędzi.
Podchodziłam również ” jak do jeża”  bo mimo iż to sceny z życia to głównie ujmują zjawisko śmierci. Film jest zwróceniem uwagi nie na samego odchodzącego, a tych którzy pozostają. Tych, którzy muszą uporać się z samym etapem odchodzenia, żałoby ale i późniejszym życiem dalej.
Dziwne jest też to, że w Internecie znów spotykam jasno określających pewne zachowania ludzi. Ujmujących rzecz jasno i przejrzyście „patologia” „suka” – ale czy aby na pewno? Moim zdaniem w żadnym wypadku.
Ową patologią ludzie nazywają rodzinę, która przedstawiona jest na początku z całym inwentarzem dobrych i złych cech. Małych sprzeczek, wielkich radości – wspólnego spotkania, biesiadowania przy stole. I nagłej choroby. Choroby, która zmusza do podporządkowania nie tylko chorującej osoby – a wszystkie „skręty w bok”, są ucieczką człowieka, broniącego się przed przyjęciem najgorszego..
Patologia? A może zwykłe psychiczne zjawisko ucieczki, obrony własnego „ja” przed zwariowaniem.
Czy też uznalibyście tę rodzinę za patologiczną, czy dalibyście jej rozgrzeszenie? Zrozumielibyście, a może nawet nie obejrzeli filmu do końca – tego nie wiem. Wiem jedno, mnie film poruszył nie pozostawiając na mojej duszy suchej nitki….