poniedziałek, 24 czerwca 2013

"Droga do...



szczęścia”? Kilka dni temu mając niespecjalny humor i niespecjalne nastawienie do świata i wszystkiego z nim związanego, postanowiłam się podbudować. Jak? Tym razem chciałam zająć myśli i rozweselić się filmem.
    I tak. Tak jak głosi przysłowie nie powinno oceniać się książki po okładce, tak w tym wypadku nie powinno się, stanowczo oceniać filmu po tytule.
Coś co Ktoś nazwał drogą do szczęścia, ja nazwałabym raczej drogą od szczęścia albo drogą w bagno nieszczęścia. Nie wiem czy brzmi to tak, że  przyniosłoby widzów i finansowy sukces ale na pewno było by prawdziwsze. Winę za tę pomyłkę ponosi polskie tłumaczenie – gdyby tłumacz nie wysilał się, aż tak bardzo, drogę do szczęścia przetłumaczyłby po prostu jako: rewolucyjną drogę – i przynajmniej nie czułabym się tak, jak czułam podczas tego feralnego wieczoru…
    Film jest tak naładowany emocjami, głownie negatywnymi, tak że gdyby podpiąć mu żarówkę świeciłby nie przerywanie od dnia premiery przez kolejne sto tysięcy lat. I kiedy już dostrzegamy światełko w tunelu, a sytuacja bohaterów ma się nieco poprawić następuje taki zwrot akcji, że jedną żarówkę może spokojnie zastąpić cała elektrownia. Niestety chyba jeszcze żadna elektrownia nie jest zasilana przez emocje- a szkoda.  
Zagubienie we własnym życiu zdarza się każdemu z nas i każdy, wie, że żaden sklep nie sprzedaje map ani atlasów, które miałyby pomóc w odnalezieniu się. Bohaterów tytułowa droga do szczęścia jest inna, nawet jeśli początkowo postanawiają szukać jej razem. Chcą oni wyjść z sytuacji w której powielają schematy, w której mieli według recepty innych ludzi poczuć się wreszcie szczęśliwi i spełnieni. Niestety wydarzenia i brak chęci do kompromisów sprawiają, że wchodzą na drogę wiecznych walk nie tylko między sobą ale także wewnętrznych. Jeden z bohaterów walkę tę przegrywa, co nie znaczy że ktokolwiek ją wygrywa… Główna bohaterka po prostu przestaje mieć szansę na dalsze poszukiwania samej siebie.
    Film zwraca uwagę na problem niechcianej ciąży oraz dążenia do zabiegu aborcji. I można bohaterkę za to krytykować, ganić albo nawet strącać do samego piekła. Jednak nie można żyć złudzeniem, że dziś takie problemy nie istnieją, że to tylko filmowy scenariusz. Oglądając ten czy inne filmy lub czytając książkę – odbierając sztukę, często zastanawiamy się jak byśmy postąpili?
Czy bylibyśmy bohaterem tej opowieści czy może nas nigdy nie spotkałby taki przebieg wydarzeń? Wielu z nas idealizuje siebie i swoje życie – oceniając przy tym krytycznie wszystkich, poza oczywiście sobą – jak podejrzewam jest w tym wypadku. Zamiast wiecznego oceniania i potępiania powinniśmy społecznie, z podniesionymi czołami starać się pomóc wszystkim tym którzy nie potrafią w nowej rzeczywistości odnaleźć krzepiącego wyjścia. Chociaż zdaję sobie sprawę, że krytykować jest najprościej – to jeden z najlepszych i najłatwiejszych uciszaczy sumienia. Jednak myślę, że tylko działaniem i miłością do drugiego człowieka moglibyśmy zmienić przebieg wydarzeń.
    Reasumując film mimo, że wbił mnie w fotel i jeszcze bardziej sprawił, że mój wieczór nie należał do najszczęśliwszych to jednak spełnił swoje zadanie – myślałam o nim i jego bohaterach długo i pewnie długo jeszcze będę, a tytuł mimo tendencji do zapominania- zapamiętam. Grę aktorską duetu pana Leonarda DiCapria i Kate Winslet na pewno doceniam bardziej niż ten zapamiętany z Titanica.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz