niedziela, 17 czerwca 2012

"33 sceny z życia"


Do tego filmu podchodziłam trochę jak „pies do jeża”, wiedziałam że chce zobaczyć ale bałam się co i jak zobaczę. Szum wywołany wokół filmu i tytuł sugerował, że łatwo, miło i przyjemnie, a już na pewno śmiesznie nie będzie. A jednak bywało…
Chociaż nie był to śmiech w najczystszej postaci, nie był śmiechem z radości, wypowiedzianych dialogów. Był śmiechem przez łzy,  wynikającym z tego, że tak naprawdę gorzej to być nie może. I że życie bywa dokładnie takie – na krawędzi.
Podchodziłam również ” jak do jeża”  bo mimo iż to sceny z życia to głównie ujmują zjawisko śmierci. Film jest zwróceniem uwagi nie na samego odchodzącego, a tych którzy pozostają. Tych, którzy muszą uporać się z samym etapem odchodzenia, żałoby ale i późniejszym życiem dalej.
Dziwne jest też to, że w Internecie znów spotykam jasno określających pewne zachowania ludzi. Ujmujących rzecz jasno i przejrzyście „patologia” „suka” – ale czy aby na pewno? Moim zdaniem w żadnym wypadku.
Ową patologią ludzie nazywają rodzinę, która przedstawiona jest na początku z całym inwentarzem dobrych i złych cech. Małych sprzeczek, wielkich radości – wspólnego spotkania, biesiadowania przy stole. I nagłej choroby. Choroby, która zmusza do podporządkowania nie tylko chorującej osoby – a wszystkie „skręty w bok”, są ucieczką człowieka, broniącego się przed przyjęciem najgorszego..
Patologia? A może zwykłe psychiczne zjawisko ucieczki, obrony własnego „ja” przed zwariowaniem.
Czy też uznalibyście tę rodzinę za patologiczną, czy dalibyście jej rozgrzeszenie? Zrozumielibyście, a może nawet nie obejrzeli filmu do końca – tego nie wiem. Wiem jedno, mnie film poruszył nie pozostawiając na mojej duszy suchej nitki…. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz